top of page

Zawód lekarza weterynarii - między człowiekiem, a zwierzęciem, czyli tam, gdzie boli najbardziej.

  • Zdjęcie autora: lek. wet. Justyna Frańczak
    lek. wet. Justyna Frańczak
  • 2 dni temu
  • 5 minut(y) czytania

Chcesz zostać lekarzem, ale nie lubisz ludzi?  Idź na weterynarię!


Ciekawe ilu ludzi słyszało taki tekst 😉 Uwierzcie mi, jest nas wielu i wciąż jest to hasło wybrzmiewające w głowach przyszłych lekarzy weterynarii… Myślę, że uczelnie powinny to hasło wykorzystać w kampaniach reklamowych, na dniach otwartych, z małym dopiskiem na dole – reklamacji po dostaniu się na studia nie uznajemy, za zdrowie psychiczne studentów i lekarzy nie odpowiadamy. 😉 Taki czarny żarcik. W każdym razie…

Wybierając te studia myślałam, że to będzie idealne rozwiązanie dla introwertyka kochającego zwierzęta... "Zdecydowanie wolę towarzystwo zwierząt od towarzystwa ludzi. Mam problemy z komunikacją międzyludzką, stresują mnie urzędy, poważne telefony. Zostanę lekarzem weterynarii - dodatkowy bonus: nie będę musiała pracować z ludźmi. A praca ze zwierzętami to spełnienie moich marzeń." Myślałam, nie wiedząc jeszcze, jak bardzo się mylę. Za każdym zwierzęcym pacjentem stoi człowiek, często pełen emocji, obaw i pytań. To z nim muszę współpracować, żeby skutecznie pomóc jego zwierzakowi.



Na początku są studia…


To było mordercze 6 lat mojego życia. Medycyna? No tak, tylko zamiast nauki o jednym człowieku, ja miałam opanować konie, krowy, małe przeżuwacze (kozy i owce), świnie, psy i koty. Proste? Jasne, dopóki nie okazało się, że każde zwierzę różni się od siebie anatomią, fizjologią, chorobami i ich leczeniem. Każde kolejne zajęcia na studiach nie były powtórką tego co było już poznane, a odkrywały nowe, nieznane tajemnice zwierząt. Zajęcia zaczynały się mniej więcej tak: „Pamiętacie, jak wyglądało … (dowolny narząd, choroba, itp.) u konia? No… to u krowy, jest zupełnie inaczej” i tak było praktycznie za każdym razem. Materiałów na zaliczenie przybywało, a ja zastanawiałam się, jak nauczyć się tego wszystkiego naraz i nie pomylić gatunków. Ale nie poddawałam się, przecież jeszcze 5,4,3… lata i będę „WETEM”. Spełnię swoje marzenie, będę pomagać zwierzętom.



Studia skończone – do roboty! Ratować zwierzątka!


Pierwszy dzień stażu i polecenie lekarza „Zadzwoń z wynikami krwi”. Dostałam opisane wyniki krwi, zalecenia dla poszczególnych zwierząt i listę z numerami telefonów do…LUDZI! (Ale jak to? Miałam pracować ze zwierzętami! – wybrzmiewało w mojej głowie.) Byłam przerażona. Pamiętam, jak niosłam ten telefon i stos kartek, szukając najbardziej odległego, cichego i bezpiecznego miejsca w lecznicy, gdzie oblana rumieńcem, z przyspieszoną akcją serca mogłam usiąść i wykonać te rozmowy telefoniczne. Wtedy zrozumiałam coś bardzo ważnego: leczenie zwierząt to nie tylko wiedza medyczna, ale przede wszystkim współpraca z ich opiekunem. To on podejmuje decyzje, podaje leki i musi zrozumieć co dzieje się z jego pupilem. Weterynaria to nie tylko medycyna zwierząt, to także umiejętność tłumaczenia i rozmowy. Właściciele chcą wiedzieć co się dzieje, dlaczego leczenie tyle kosztuje, co będzie dalej i mają do tego prawo. Naszym zadaniem jest nie tylko postawić diagnozę, ale i zbudować zaufanie – tak, by razem pracować nad zdrowiem ich zwierząt.

Jeżeli nie nauczę się rozmowy, umiejętności tłumaczenia to właściciel nie będzie chciał leczyć, nie zrozumie potrzeby regularności w podawaniu leków, nie będzie chciał w pełni zdiagnozować zwierzęcia, a tym samym nie wyleczę go. Tego na studiach niestety nie uczą. Nie ma zajęć z umiejętności przekazywania właścicielom złych informacji, z radzenia sobie z widokiem cierpiących zwierząt, zapłakanych właścicieli i dzieci, albo jak nie złamać się po wylanej fali hejtu w internecie, czy nieprzyjemnych rozmowach z właścicielem. Jak wrócić do domu i spać spokojnie, po wykonaniu kilku eutanazji jednego dnia. Jak przejść do porządku dziennego, gdy zwierzę umiera, a właściciel obrzuca Cię obelgami i wyzwiskami, bo MIAŁAŚ WYLECZYĆ!



Lekarz weterynarii – zawód wysokiego ryzyka

Czy wiesz, że zawód lekarza weterynarii, jest w czołówce, jeśli chodzi o śmierć samobójczą? Dlaczego? Myślę, że wiąże się to z wieloma czynnikami. Zaczynając od początku, czyli od tego kto najczęściej idzie na studia weterynaryjne? Osoba wrażliwa, empatyczna, której nie jest obojętne cierpienie zwierząt. Idzie na studia, bo kocha zwierzęta, chce im pomagać, a później okazuje się, że to nie jest takie proste i często nie można pomóc, nie tylko ze względów medycznych, ale także ze względu na postępowanie właściciela zwierzaka, bo za każdym zwierzęciem stoi człowiek. Pomimo sumienności, zaangażowania, jeżdżenia na liczne szkolenia, spędzania wolnych wieczorów na czytaniu publikacji medycznych, aby być z wiedzą na bieżąco, nie zawsze można pomóc zwierzęciu. Z całą pewnością, nie uda się to, bez ścisłej współpracy z właścicielem zwierzęcia.

Zdarza się, że właściciele oczekują gwarancji, jakby leczenie miało zawsze jednoznaczny efekt. Rozumiem te emocje, bo kiedy chodzi o ukochanego pupila, każdy chce natychmiastowej poprawy, ale medycyna to proces, a każdy organizm reaguje inaczej. Dlatego tak ważna jest współpraca, cierpliwość i wzajemne zaufanie.

Kolejny czynnik, to chyba zarobki. (ale przecież wizyty taaaakie drogie!?) Tylko, żeby lekarz mógł leczyć to musi mieć sprzęt, a ten nie jest tani. Musi kupić leki, które czasem przekraczają cenę usług i właściciel nie wie, że za usługę zapłacił np. 100zł, a za leki, eksplorację sprzętu itp. zapłacił 250zł. Od sumy usług odejmij jeszcze rachunki za prąd, wodę, wynajem lokalu.

Lekarz musi być ciągle na czasie, jeździć na szkolenia… Koszty konferencji to koszt od kilkuset do kilku tysięcy złotych. Kursy kosztują kilka-kilkanaście tysięcy złotych. Specjalizacja to kolejny koszt kilkunastu tysięcy… Do tego transport, nocleg, wyżywienie. 



Wypalenie zawodowe


No dobra, ale człowiek w końcu nabiera praktyki, coraz lepiej sobie radzi z komunikacją z klientem i ogólnie ma wrażenie, że jest dobrze. Do czasu kolejnego niespodziewanego incydentu… A życie takich sytuacji nie oszczędza. Przychodzi zwierzę w stanie agonalnym, umiera, właściciel nie widzi innego wytłumaczenia, jak zwalenie winy na lekarza. Właściciel przecież „zrobił wszystko” – przyszedł do lecznicy (nie ważne, że zwierzę chorowało od dawna, a on przyszedł, jak już było zimne), a TY MU NIE POMOGŁEŚ, TO TWOJA WINA. Właściciel wpada we wściekłość. Wiecie, że jest sporo lekarzy, którzy dostają pogróżki, są latami hejtowani i zastraszani przez właścicieli zwierząt, którym nie byli w stanie pomóc? Czasem chyba lepiej mieć sprawę w sądzie i ją rozwiązać - zakończyć, niż walczyć z prześladowaniem przez właściciela na własną rękę i żyć w strachu, co człowiek może nam zrobić.

Każdy młody lekarz przechodzi przez pewne etapy w swojej pracy. Na początku staż, czas nauki i zdobywania doświadczenia. Gdzieś tak po 1,5-2 latach zaczyna czuć, że już umie i czuje, że zaczyna sobie świetnie radzić. Wpada w pewnego rodzaju samozachwyt i poczucie, że jest się no prawie bogiem, ale ten stan dość szybko mija 😉 Jakoś po 3 roku pracy w zawodzie przychodzi czas, który chyba nigdy już nie mija – poczucie, że nigdy nie będziemy doskonali, że nigdy nie będziemy wiedzieć wszystkiego, że tak bardzo możemy się mylić. I każdy do tego podchodzi inaczej, jakoś sobie z tym radzi, albo sobie nie radzi… i to poczucie zaczyna narastać, z każdym nietypowym pacjentem, z każdą śmiercią mimo prawidłowego leczenia. Zaczynasz wątpić w swoje umiejętności, w swoją wiedzę. Wypalasz się zawodowo i nie wiesz co właściwie masz robić w swoim życiu, żeby było lepiej.

Oswajasz się ze śmiercią. Śmierć skraca ból i cierpienie. Czujesz ulgę, jak możesz w ten sposób pomóc zwierzęciu, widząc w jakim jest stanie i jak bardzo cierpi. Zaczynasz uważać, że śmierć jest idealnym rozwiązaniem wszystkiego. No właśnie…



Czy powinnam zostać lekarzem weterynarii?


Ale wracając do tematu. Każdy przyszły lekarz weterynarii musi sobie to wszystko przemyśleć, czy chce się całe życie uczyć i poszerzać swoją wiedzę z zakresu medycyny zwierząt? Czy chce wychodzić z pracy i nadal w głowie analizować przypadki, myśleć o pacjentach? Czy chce współpracować z właścicielami, czasami się na nich denerwować, czasami się na nich zawodzić, a czasami powtarzać 6x jedno i to samo tylko innymi słowami, bo klient nie rozumie. Czy chce patrzeć na cierpienie zwierząt? Brać na siebie odpowiedzialność za rozpisane leczenie? I czy będzie potrafił odebrać zwierzęciu życie, gdy nic nie będzie w stanie dla niego już więcej zrobić, aby żyło godnie? A potem wrócić do domu żyć normalnie i zdrowo.

Czy wiedząc to wszystko, wybrałabym zawód lekarza weterynarii? Hmm mając 18 lat nie wiem, czy bym się na to zdecydowała. Nie wiem, czy umiałabym uwierzyć, że będę w stanie przełamać tak wiele swoich barier i blokad. Teraz, jak jestem w trakcie tej drogi, wiem, że to idealny zawód dla mnie i czuję, że z każdym pacjentem i trudnym przypadkiem jestem coraz silniejsza. Mimo ogromu wyzwań, widok zdrowiejącego pacjenta i radość jego opiekuna to coś, czego nie da się porównać z niczym innym. To zawód pełen emocji, odpowiedzialności i nauki, ale też niesamowitego sensu.  








Comments


© 2023 by Name of Site. Proudly created with Wix.com

bottom of page